To jest sens chyba wciąż odkrywany, odkrywany jak jakaś tajemnica i to nie tylko w kontekście tej jednej choroby, ale każdej, która po ludzku wydaje się być beznadziejna i tak niesprawiedliwa. Piszę „chyba” bo patrzę z zewnątrz – jestem zdrowy /przynajmniej nie choruję na tę chorobę, a o innej nie wiem/.
I nie chcę też na tę chorobę patrzeć jak mógłby patrzeć urzędnik-ksiądz katolicki i urzędowo przeprowadzić wykład sensu SLA. Próbuję myśleć, co ja bym przeżywał, gdybym się dowiedział, że SLA dotyczy także i mojego życia. Dlatego proszę wybaczyć, że jako ksiądz nie będę robił wykładu katolickiej nauki o sensie cierpienia.
To, co pierwsze mi się nasuwa, to świadomość konieczności przewartościowania wszystkiego: tyle spraw okazałoby się naprawdę banalnych. Ale zrodziłaby się zaraz wątpliwość – czy sytuacja człowieka chorego na SLA nie staje się w jakiś sposób tragicznie śmieszna jakby ktoś zakpił z mojego życia – i być może przeżyłbym wtedy poważny kryzys wiary. I co robić – zatopić się w rozmyślaniach o sensie życia, choroby i umierania, pogrążyć się w zadumie czy też zająć się najbardziej prostymi i banalnymi sprawami, byle tylko nie myśleć?
Gdybym poddał się jednak kryzysowi wiary to stałbym się człowiekiem nie do zniesienia dla innych – tych zdrowych – i byłaby depresja albo agresja. Wierzę jednak – a piszę to z własnego doświadczenia i wcale nie jako ksiądz, tylko przede wszystkim jako człowiek – wierzę, że zacząłbym szukać jakiejś formy mistycyzmu. Mistycyzm rozumiem jako ścisłe zjednoczenie z Bogiem – modlitwa medytacyjna, życie sakramentalne, ofiarowywanie cierpienia… to drogi do tego mistycyzmu. Wierzę, że głębokie życie duchowe pozwoliłoby mi odkryć, że cierpienie jest moim powołaniem – sensu mogę nigdy nie poznać w tym życiu /przecież wielu ludzi nie rozumie sensu życiowych krzyży, które i tak muszą dźwigać/. I być może koncentrowałbym się nie na tym, żeby znaleźć jakiś intelektualny sens choroby, tylko jak ten krzyż dźwigać, aby nie stracić radości dla innych ludzi, a wewnętrznie być ukrytym jakby w dłoni Boga, zjednoczonym, napełniony łaską Jego obecności. Tak w jakiś sposób żyła sparaliżowana przez kilkadziesiąt lat szwajcarska mistyczka Marta Rodin.
Osobiście mam też głęboką świadomość życia jako drogi, jako pielgrzymki do celu. Te drogi każdy z nas ma inne, ale cel jest ten sam – życie wieczne, czyli prawdziwe życie. Jeśli miałbym głęboką tęsknotę za Bogiem i olbrzymie pragnienie nieba to wierzę, że czerpałbym z tego ogromną siłę dźwigania każdego dnia ciężkich dolegliwości choroby – a może bym pragnął, żeby ona zaniosła mnie już tam? Tego nie wiem. Łatwo się pisze z zewnątrz. Nie wiem też na ile człowiek chory na SLA jest zdolny do świadomej modlitwy medytacyjnej i kontemplacyjnej. Choroba wszystko może mi zabrać, ale nie zabierze tęsknoty za Bogiem i tego duchowego uniesienia, zjednoczenia.
Do Boga staram się dążyć i poszukiwać Go przez całe życie i gdybym zachorował, to wydaje mi się, że otrzymałbym od Niego w postaci choroby taki szczególny klucz do jeszcze bardziej szczególnego przeżycia zjednoczenia z Nim. Takiego wyjątkowego.
Wiem, że człowiek niewierzący bądź słabej wiary może to odczytywać jako jakieś farmazony nawiedzonego katolika. Trudno. Dzielę się swoim sercem i próbą wczucia się w sytuację. Wierzę bowiem w słowa Chrystusa Pana: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a ja was pokrzepię”. Wierzę w tę zadziwiającą moc od Chrystusa, bo już wielokrotnie pomagała mi ona przeżyć trudne chwile. I widziałem też jako kapłan ludzi dotkniętych ciężką chorobą, a mimo tego mieli głęboką pogodę ducha.
Żadna choroba – szczególnie ta nieuleczalna – w zasadzie sama w sobie nie ma sensu. Kontekst choroby pozwala ten sens odkrywać. Kontekst wiary w Boga, który jest Bogiem życia, Bogiem zmartwychwstania, Bogiem, który sam był dotknięty cierpieniem – taki kontekst wiary może bardzo pomóc w udźwignięciu tak niesprawiedliwego wyroku jak nieuleczalna choroba. Może są też inne konteksty pozwalające normalnie żyć z nieuleczalną chorobą – ale ja wierzę w siłę kontekstu wiary.
Ks. Andrzej Caputa
William Blake (1757-1827) - Szatan poraża Hioba wrzodami. |